Doprawdy, nie ma chyba drugiej takiej trylogii, która rozpalałaby
serca kolejnych pokoleń widzów. Nazwanie „Powrotu do przyszłości”
dziełem kultowym byłoby jawną oznaką braku szacunku dla serii,
która przez wielu (w tym i przeze mnie) darzona jest niemalże religijną
czcią. Filmy te nie tylko wprowadziły do kina przygodowego zupełnie
nową jakość, ale i sama realizacja tych perełek kinematografii
pełna jest bardzo zaskakujących „zwrotów akcji”.
Nie jest żadną tajemnicą, że już podczas prac nad pierwszą
częścią filmu producenci musieli znacząco zwiększyć budżet, bo
twórcy, kiedy już postępy były mocno zaawansowane, postanowili
zwolnić aktora grającego główną rolę i zastąpić go innym artystą. To dlatego Marty McFly ma twarz Michaela J. Foxa, a nie Erica Stoltza.
Tymczasem kiedy cztery lata po premierze „Powrotu do
przyszłości” przystąpiono do kręcenia sequela, okazało się,
że Claudia Wells – aktorka, która wcześniej wcieliła się w
postać Jennifer, dziewczyny głównego bohatera – odwiesiła
aktorstwo na kołek po tym, jak u jej matki wykryto złośliwy nowotwór. Nie
istniała żadna możliwość (a pewnie i też żadna odpowiednio
wysoka suma), która sprawiłaby, że artystka zmieniłaby podjętą decyzję. W tej sytuacji na miejsce Wells podstawiono
znaną z
„Karate Kida” Elisabeth Shue, co – jak wiemy – było bardzo dobrą
decyzją.
Jako że postać
Jennifer nie miała większego znaczenia w pierwszej odsłonie
trylogii, a na ekranie pojawiła się ona zaledwie kilka razy, to
wiele osób nawet nie zwróciło uwagi, że artystka ją grająca
została zamieniona na inną. Większym wyzwaniem było rozwiązanie
gigantycznego kłopotu, którym ekipie sprawił Crispin Glover.
Charyzmatyczny aktor, który wcześniej w wybitnym stylu sportretował
George’a McFlya, kategorycznie odmówił dalszej współpracy.
Zastąpienie tak charakterystycznego artysty kimś innym wydawało
się zadaniem wręcz niewykonalnym. Decyzja, którą podjęto, była
bardzo ryzykowna, i chociaż większość z nas nawet nie zarejestrowała przekrętu, jakim uraczyli nas filmowcy, zabieg, którego
dokonano,
mocno odbił się na kieszeniach producentów i śmiało
można rzec, że zmienił historię kina!
Jak nie wiadomo, o co chodzi, to zazwyczaj sprawa dotyczy hajsu. W tym wypadku – zarówno
tego „filmowego”, o czym za chwilę, jak i gaży, jaką
zaoferowano Gloverowi za powtórzenie roli. Aktor miał dostać
połowę kwoty, jaką przeznaczono dla Lei Thompson oraz Toma Wilsona
– aktorów, których występy miały zająć podobny do jego czas ekranowy. Ponadto Crispinowi bardzo nie podobało się zakończenie
pierwszej części filmu, kiedy to na skutek „gmerania w kontinuum
czasowym” jego bohater z zakompleksionego, ubogiego, wypalonego
przegrywa staje się zamożnym nerdem, którego stać na zakup
drogiego auta dla swojego syna. Glover twierdził, że takie
zwieńczenie perypetii bohaterów jest pochwałą konsumpcjonizmu i
morałem sugerującym, że
pieniądze załatwiają każdy problem.
Aktor podobno bardzo
pokłócił się z Bobem Gale’em – współscenarzystą i jednym z
głównych producentów serii. Artysta uparł się, że za jego
ewentualny występ należał mu się milion dolarów zapłaty. Bob
stanowczo odmówił. Panowie tak mocno się poróżnili, że
Glover do dziś chętnie wylewa w wywiadach żale, które nawet
ćwierć wieku później w sobie nosi.
Zdjęcie z planu pierwszej części "Powrotu do przyszłości", jeszcze z okresu, kiedy główną rolę grał Eric Stoltz
Ekipa filmowa
uznała, że mimo tej wielkiej straty projekt trzeba rozwijać i
szukać kreatywnego naprawienia powstałego problemu. Można
było na przykład wykorzystać część ujęć z pierwszego filmu.
No, dobra – zawsze to jakieś rozwiązanie, ale jednak nadal
niedostateczne. Przecież rola Glovera w drugiej odsłonie serii była
dość ważna i wymagała
dokręcenia przynajmniej kilku nowych scen.
Wówczas to ktoś wpadł na szalony pomysł.
Cztery lata wcześniej,
podczas prac nad pierwszym filmem, Crispin musiał grać zarówno
ucznia liceum, jak i czterdziestoletniego mężczyznę. Aby
realistycznie wypaść w tej ostatniej roli, gwiazdorowi nakładano
specjalną charakteryzację, którą wcześniej szykowano na odlewie
twarzy artysty. I tak się szczęśliwie złożyło, że zachowały
się silikonowe formy, z których ów odlew wykonano!
Na bazie
formy zdjętej w 1985 roku z oblicza Glovera wykonano kopię jego
twarzy! Taką maskę nałożono następnie na facjatę Jeffreya
Weissmana, aktora, który wzrostem i postawą bardzo przypominał
Crispina. Mimo że finalny efekt nie powalał na kolana, reżyser
Robert Zemeckis dwoił się i troił, aby widzowie nie zorientowali
się, że George’a McFlya gra inny artysta. W scenach, w których
widzimy Weissmana z pełną charakteryzacją, zastosowano całą masę
trików mających odwrócić uwagę od dość upiornej maski, którą
ten miał na twarzy. Jedne ujęcia kręcone były z daleka, inne odpowiednio przycinano, a na innych
aktor stoi na drugim planie i ostrość kamery nie skupia się na
nim. W zasadzie dopiero w momencie, kiedy zdamy
sobie sprawę z całego tego przekrętu, uda się nam wyłapać sceny
z Jeffreyem. I to bez większego problemu.
Filmowcy robili
dosłownie wszystko, aby widzowie mieli stuprocentową pewność, że
w „Powrocie do przyszłości II” gra Glover. Niektóre z
zabiegów były wręcz tak dziwaczne, że twórcom należą się
brawa za kreatywność. Kiedy na przykład trzeba było pokazać ojca
głównego bohatera w przyszłości, gdy George był już starcem,
oprócz charakteryzacji, którą Weissmanowi nałożono, zdecydowano
się przekręcić go do góry nogami. W filmie zabieg ten
wytłumaczono kontuzją kręgosłupa mężczyzny i
potrzebą
przeprowadzenia tej przedziwnej formy rehabilitacji jego obolałych
pleców. W rzeczywistości oczywiście chodziło o to, aby widzowie
mieli utrudnione zadanie zorientowania się, że to nie Glover jest
George’em!
Absencja Crispina na
planie była nie tylko wielką przykrością dla samego
zainteresowanego, ale także i dla młodych aktorów, z którymi
artysta ten współpracował cztery lata wcześniej. Odbiło się to
też trochę na Jeffreyu, którego traktowano dość oschle, a nawet
zawracano się do niego per "Crispin". Szczególny chłód odczuł
Weissman ze strony Lei Thompson, czyli swojej ekranowej dziewczyny, a
później i żony. Ta ani razu nie zwróciła się do niego po
imieniu, a zaprosiwszy na plan swoją mamę, przedstawiła jej
Jeffreya jako
„aktora, który gra Crispina”.
Innym razem plan
odwiedził też jeden z producentów filmu. A był nim nie kto inny,
jak sam Steven Spielberg. Słynny reżyser na widok
ucharakteryzowanego artysty roześmiał się i krzyknął do niego:
„Cześć, Crispin! Widzę, że dostałeś swój milion dolarów!”.
Z oczywistych
powodów fakt podmienienia jednego z głównych bohaterów trzymany
był w ścisłej tajemnicy, a nawet gdy produkcja trafiła do kin zarówno ekipa, jak i producenci starali się unikać tego tematu.
I kiedy już wydawać
by się mogło, że filmowcom ten przekręt ujdzie na sucho,
nieoczekiwanie do akcji wkroczył sam Crispin Glover! Aktor pozwał
wytwórnię Universal Pictures, Amblin Entertainment oraz U-Drive
Productions na kwotę miliona dolarów, czyli dokładnie taką, jaką
pragnął zgarnąć za swój ewentualny udział w „Powrocie do
przyszłości II”! Artysta, bardzo słusznie, uważał bowiem, że
pogwałcone zostały jego prawa autorskie – i to te najbardziej
prywatne, bo przecież chodziło o kopiowanie nie tylko jego stylu
poruszania się i mówienia, ale i wyglądu całej twarzy! Prawnicy pozwanych
szybko odbili piłeczkę i wystosowali pismo sprzeciwiające się
roszczeniom aktora, broniąc się, że rozwiązania, których się
chwycili konieczne były, aby móc rozwijać istotny wątek jednej z
kluczowych dla filmu postaci.
W tej sytuacji
sędzia zażądał, aby prawnicy obu stron przedyskutowali sprawę i
spróbowali się dogadać. I tak też się stało. Ostatecznie
Universal Pictures zgodziło się wypłacić Gloverowi odszkodowanie
rzędu
760 tysięcy dolarów!
Sprawa ta nie
skończyła się jednak na ugodzie. Wśród członków Gildii Aktorów
wybuchła dyskusja na temat konieczności wprowadzenia nowych praw
mających na celu
chronić artystów przed przyszłymi próbami
nieautoryzowanego wykorzystania ich wizerunku. Dziś, w czasach kiedy
technologia Deep Fake rozwija się w najlepsze, a za pomocą CGI
filmowcom udaje się wskrzesić zmarłych gwiazdorów kina, widzimy, jak bardzo posunięcie to było potrzebne. Glover i jego prawnik Doug
Kari jeszcze w 1989
roku przekonywali sędziego: odpowiednie zakończenie tej sprawy może
stanowić wyraźny sygnał dla innych filmowców, że próby
dorobienia się na kopiowaniu wizerunku artystów są nie tylko
moralnie niedopuszczalne, ale i stanowić mogą regularne pogwałcenie
praw autorskich.
Źródła:
1,
2,
3,
4,
5,
6
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą