Normalną praktyką jest to, że po sukcesie jakiegoś filmu
producenci robią wszystko, co tylko możliwe, aby jak
najszybciej zaserwować widzom kontynuację. Najlepiej taką zasiloną
większym budżetem i bardziej spektakularną oprawą wizualną. Są
jednak przypadki, kiedy filmowcy podejmują wielkie ryzyko i
zabierają się za kręcenie sequela produkcji, która poniosła spektakularną, komercyjną klęskę.
Ten film ma
wszystko, czego można by oczekiwać po produkcji fantasy traktującej
o skazanym na życie wieczne Szkocie, którego głównym celem
egzystencji jest ucinanie głów innym nieśmiertelnym. No i ta
muzyka Queen! Aż trudno uwierzyć, że nakręcone w 1985 roku, dziś wręcz kultowe dzieło, poniosło komercyjną klęskę w chwili swej
premiery. Ponadto krytycy nie zostawili na filmie z Christopherem
Lambertem suchej nitki.
Z wielkim trudem produkcja ta zarobiła nieco
ponad 12 milionów dolarów. Taki nędzny wynik nie pozwolił nawet
zwrócić pieniędzy, które w projekt ten zainwestowano (19 milionów
dolarów). Nieoczekiwanie jednak „Nieśmiertelny” dostał nowe
życie w momencie,
gdy film ten zawitał do wypożyczalni kaset
video. W 1991 roku reżyser Russell Mulcahy uznał, że
świetnym pomysłem byłoby nakręcenie kontynuacji przygód górala z mieczem. W ten sposób
powstał najgorszy sequel w historii kina, który do dziś wywołuje
wymiotny odruch u każdego szanującego się kinomana.
„Nieśmiertelny 2”
miał budżet 34 milionów dolarów, a zarobił leciutko ponad 15
milionów baksów. A mimo to, z jakiegoś dziwnego powodu, nakręcono
część trzecią, czwartą, piątą, dwa seriale aktorskie i jeden
animowany… Każda z kinowych kontynuacji poniosła sromotną klęskę
(w zasadzie tylko w przypadku „Nieśmiertelnego 3” udało się
„na styk” odzyskać hajs wpakowany w nakręcenie tego filmu).
Pierwsza część
historii o zamordowanym gliniarzu, który za sprawą pewnej
korporacji zostaje ożywiony jako metalowy cyborg z resztkami
ludzkich wspomnień i misją zrobienia porządku z przestępczością
panującą na ulicach Detroit, odniosła umiarkowany sukces. Mimo
wszystko można jednak mówić o sukcesie, bo przy malutkim (jak na
tego rodzaju produkcje) budżecie 13 milionów dolarów udało się
nakręcić film, który zarobił ponad 50 milionów dolców.
Kontynuacja zarobiła już nieco mniej, ale za to wpakowano w nią
znacznie więcej kasy (ok. 30 milionów dolarów), co powinno być
wyraźnym sygnałem dla filmowców, że realizowanie kolejnej odsłony
tej serii może być bardzo ryzykownym posunięciem.
„E, tam! Damy
radę! –uznali producenci. –
Trzeba tylko zdjąć
ograniczenia wiekowe i zaprosić do kin dzieciaki!”
W ten sposób
powstał nudny od początku do końca koszmarek pozbawiony
specyficznego czarnego humoru i wyolbrzymionej do granic absurdu przemocy. Nie dość,
że tytułowy bohater zagrany został przez innego aktora, to jeszcze
widzów zmuszono do oglądania pojedynku pomiędzy latającym
(!) Robocopem a cyber-ninją i wytrzymywania scen, gdzie budżetowe
niedostatki (film był znacznie „tańszy” niż jego poprzednik)
boleśnie szczypały w oczy.
A mimo to „Robocop 3” zarobił
znacznie więcej hajsu niż druga część serii. Podziękować za to
należy… Japończykom, którym ten kulawy gniot wyjątkowo się
spodobał i królował w tamtejszych kinach przez długi czas.
Uwierzylibyście, że
tak wspaniałe dzieło jak „Łowca androidów” poległo w kinach?
Mająca za konkurencję takie hity, jak „E.T.”, „Coś”,
„Tron” czy „Conan Barbarzyńca” produkcja musiała, niczym
dobre wino, czekać na swój moment chwały. Wydania przeznaczone na domowe
odbiorniki, a nade wszystko wersje rozszerzone i słynne wydanie
reżyserskie ostatecznie sprawiły, że „Blade Runner” stał się
dziełem nie tylko wielce poważanym, ale i
szeroko analizowanym przez
kolejne generacje kinomanów (nie wiem jak Was, ale mnie przekonała teoria, jakoby Deckard był replikantem!).
Czy ten sam los miał spotkać
nakręcony 35 lat później sequel? Miejmy nadzieję, że historia
zatoczy koło. „Blade Runner 2049” niestety poległ w kinach.
Szczególnie w pierwszym tygodniu wyświetlania. Z czasem jednak film
dorobił się całkiem tłuściutkiego wyniku 267,7 miliona dolarów
przychodów. Nieźle? No nie do końca. Budżet filmu wynosił 150
milionów dolarów, ale ogromna kasa poszła na promocję tej
produkcji i wedle analityków nadal brakuje jakichś 130 milionów
baksów, aby
„wyjść na zero”. Cóż – czas pokaże, czy
„Blade Runner 2049” zdobędzie takie samo uznanie jak jego
pierwowzór. Pewne jest jedno – mimo że to sequel, o który nie
prosiliśmy, to otrzymaliśmy naprawę godnego następcę dzieła
Ridleya Scotta!
To jeden z tych
filmów, który jest bardzo zły, kiczowaty i naiwny. Wiedzą o tym zarówno jego
autorzy, jak i widzowie. Najlepsze jednak jest to, że zarówno ci pierwsi,
jak i drudzy bawią się tu świetnie.
Niestety, „Święci z Bostonu” mieli kiepski start. Premiera tej produkcji miała miejsce
krótko po słynnej masakrze w Columbine, gdzie dwóch uzbrojonych w
broń palną małolatów dokonało rzezi uczniów szkoły.
Cóż, to dość ryzykowny moment na serwowanie widzom filmu o braciach, którzy chwytają za spluwy i czując boskie powołanie,
zamieniają zastępy złoli w mięso mielone.
Ostateczni „Święci z Bostonu”
pojawili się w zaledwie pięciu kinach w USA. I była to klęska pełną gębą! Kiedy jednak
produkcja ta trafiła na rynek DVD, podziałała poczta pantoflowa – film szybko zyskał status B-klasowej perełki, gwarantującej
świetną zabawę. Zanim jednak ten nieoczekiwany sukces został
przekuty w plany realizacji drugiej części, reżyser Troy Duffy
musiał procesować się z wydawcą o zwrot należnych mu pieniędzy
za dystrybucję filmu na nośnikach cyfrowych. Dziesięć lat trzeba
było czekać na sequel. Był on równie zły co pierwowzór (o ile nie gorszy!), a
jednak i on spotkał się ze stosunkowo życzliwym przyjęciem fanów. Mimo że
kontynuacja zarobiła malutko, to
już w planach jest trzecie
spotkanie ze „Świętymi z Bostonu”!
Nakręcony w 2002
roku akcyjniak z Vinem Dieselem może i nie był specjalnie ambitnym
kawałkiem kina, ale okazał się na tyle lekkim i przyjemnym
seansem, że widzowie szturmowali kina. Dzięki temu produkcja za 88
milionów dolarów zarobiła ponad trzykrotnie więcej. Skazani więc byliśmy na kontynuację...
Niestety scenariusz
drugiej części nie przypadł do gustu ani reżyserowi oryginału,
Robowi Cohenowi, ani aktorowi grającemu główną rolę w
pierwowzorze. Obaj panowie zrezygnowali więc ze współpracy przy
tym projekcie. Postać Xandera Cage’a została więc uśmiercona
poza kamerą, a jego miejsce zajął nowy protagonista, w którego
rolę wcielił się Ice Cube. „XXX: Następny poziom” dostał
budżet większy o 25 milionów dolarów niż jego poprzednik i…
spektakularnie poległ, zarabiając marne 25% tego, co pierwsza część.
W takiej sytuacji nikt normalny nie wszedłby trzeci raz do tej samej
rzeki. A jednak stało się inaczej. Najwyraźniej Vin Diesel nie
stracił wiary w tę serię i zgodził się zagrać w trzeciej
odsłonie „XXX”. Premiera tego filmu miała miejsce w 2017 roku,
czyli dobrych 12 lat po porażce produkcji z Ice Cube'em. Zdawać by
się mogło, że po takim czasie nikt już nie czekał na kontynuację
tej serii, a tymczasem film „XXX: Powrót Xandera Cage’a” nie
tylko – zgodnie z tytułem – ożywił rzekomo martwego bohatera, ale
i zarobił 346 milionów dolarów, czyli prawie tyle, co obie
poprzednie części razem wzięte!
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą